Skopany genius loci
czyli
Po prostu aneks
Po opublikowaniu ostatniego wpisu skontaktował się ze mną (i zmył mi głowę) pewien znajomy, mocno zdziwiony jednym ze stwierdzeń, które pojawiło się w notce. Znajomy powątpiewał mianowicie w prawdziwość zdania, jakoby ulica Cyniarska w istocie była kiedykolwiek ulicą reprezentacyjną. Według niego ani reprezentacyjną, ani nawet zbyt dużą. 180 metrów długości - argumentował - to raczej niezbyt imponujący dystans. To nie do końca prawda, warto pamiętać, że jeszcze w pierwszych dekadach ubiegłego wieku ulica Cyniarska nie kończyła się na skrzyżowaniu z ulicą Fryderyka (dzisiejsza Piłsudskiego), ale biegła aż do mostu na Białej, licząc tak naprawdę bez mała 300 metrów. Zresztą to nieistotne. Przecież o reprezentacyjnym charakterze ulicy stanowi nie tylko długość, ale przede wszystkim ogólny jej wygląd. I to, co składa się na tak zwany wystrój.
Ulica Cyniarska w roku 1899, a więc w czasach, gdy ciągle jeszcze była bardzo uczęszczana. Powstała pod koniec XVIII wieku, jako alternatywa dla Szosy Cesarskiej. Od roku 1867 była to droga przepędu... świń z bielskiego (starego) dworca. Mimo to na przełomie XIX i XX wieku to właśnie ona była drugą co do ważności ulicą wybiegającą z centrum miasta, ponieważ biegła ku drugiej i ostatniej wówczas przeprawie przez rzekę w centrum. Jej perspektywę - patrząc od strony placu - zamykała późnobarokowa fasada budynku mieszkalnego Wilhelma Schlesingera, od drugiej strony zaś - południowa pierzeja placu Józefa. Czy faktycznie była to aż tak wąska ulica? Nie bardziej niż inne drogi w mieście. Ale bez względu na to, czy wąska, czy szeroka - niezmiernie ważna.
Przyjrzyjmy się jej zatem bliżej. Ulica Cyniarska, mocno zmieniona przez wyburzenia nieparzystej strony, jest dziś przez to solidnie zniekształcona. Cały niegdysiejszy pas ruchu w części bliższej placu Wojska Polskiego zajmuje szeroki chodnik, miejsce zaś strony zachodniej ulicy zajęte jest przez parking. To pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy. Ale nie tylko to.
Parzysta strona ulicy to ciąg siedmiu nieruchomości, z czego sześć to kamienice mające przedwojenny rodowód. Ich stan techniczny pozostawia wiele do życzenia. Najbardziej zdewastowane są kamienice nr 10 i 18. Pozostałe również nie wyglądają najlepiej, a mimo to i tak wszystkie one tworzą bardzo ciekawy, dość jednolity kompleks architektoniczny. Ogólny, klasycystyczny charakter budynków nadaje im specyficznego rysu, przez co cała pierzeja ulicy tylko zyskuje. Kiedy patrzy się na ten pokaleczony, ale przecież nadal czytelny i interesujący zespół, ma się wrażenie głębokiego zamysłu urbanistycznego i architektonicznego, który obejmował nie tylko poszczególne budynki, ale i całą stronę ulicy. Fasady budynków korespondują ze sobą, nie wybijając się zbytnio ponad inne, tworzą czytelny i pełny rysunek.
Szczególnie wzrok przyciąga bogata ornamentyka kamienicy nr 14. Jej fasada, boniowana na całej wysokości, wykazuje - podobnie jak pozostałe kamienice - czytelne zróżnicowane kondygnacyjne z najbogatszą, festonową dekoracją pierwszego piętra. Wrażenie okazałości potęguje wielkomiejski porządek z reprezentacyjną bramą wejściową na osi.
Odrobinę skromniejsza, ale nie mniej efektowna była dekoracja sąsiednich kamienic nr 12 i 16 (z okazałym portalem nadokiennym z kartuszem). I tylko zbudowany kilka lat temu minimalistyczny, betonowo-ceglany budynek biurowo-handlowo-usługowy odcina się od tła niekorzystnie.
Nieco inaczej sprawa miała się z przeciwległą, nieparzystą stroną ulicy. Poza kilkoma dużymi kamienicami (z których do dzisiaj dotrwała tylko jedna, modernistyczna, opatrzona numerem 13 - druga spłonęła i została wyburzona w latach 80-tych), jej linię wypełniały parterowe, kryte spadowymi dachami domy, niektóre z nich zaopatrzone były w obszerne gible dachowe. Były to domy podobne do tych istniejących jeszcze dziś przy Szkolnej, czy Staszica.
Można powiedzieć, że nawet w latach świetności tego miejsca strona zachodnia Zinngieserstraße nie imponowała (i zapewne dlatego tak łatwo było się jej potem pozbyć), a mimo to trudno jest mi oprzeć się wrażeniu, że cała ulica cyniarzy stanowiła kompleks zwarty i - choć mocno zróżnicowany - jednolity. Przy czym to zróżnicowanie było bardziej formalne (wywołane różnicą majętności posiadaczy nieruchomości) niż architektoniczne. Trzeba bowiem mieć na uwadze, że zarówno te piękne, zdobione kamienice, jak i owe skromne domki z dwuspadowymi dachami pochodziły z tej samej epoki. Epoki harmonii i jako-takiego ładu. Warto o tym pamiętać. Szczególnie w czasach, gdzie bardziej liczy się rozwój architekta, niż rozwój miasta, gdzie przestrzeń jest tylko odskocznią dla indywidualizmu, gdzie łamanie konwencji stało się cnotą.
Powtórzmy to, co w sprawie tej nieszczęsnej ulicy jest najważniejsze: cała ona, mimo widocznych różnic w dekoracji poszczególnych fasad, stanowiła zwarty, zamknięty i skończony kompleks, który na całej długości tworzył swoistą architektoniczną ciągłość.
W kontekście tej całości dość szczególnie jawi się zlokalizowany przy ul. Piłsudskiego, w szczycie kamienic Cyniarskiej i Staszica, projekt pracowni Studio A z Bielska-Białej. Projekt sam w sobie jest całkiem dobry, ale do wyżej omówionego tła architektoniczno-historyczno-społecznego ma się, niestety, jak pięść do nosa.
Bo różnica między stylami zbyt duża? Też. Bo brak odniesienia do historii miejsca? Jak najbardziej.
Przede wszystkim jednak jest to projekt, który w tym miejscu jest swego rodzaju policzkiem wymierzonym miastu i jego mieszkańcom. Dlaczego? Powód jest prosty. Gdyby ktoś spytał nas dzisiaj, czym miasto Biała (dla wygody i dla podkreślenia sensu wypowiedzi będę posługiwał się nazwą historyczną) może dzisiaj zaimponować? Czym może się pochwalić? Jaka padłaby odpowiedź? Potężnymi i prężnymi fabrykami sukna, wełny i filcu? Nie. Eksportem kamgarnu i towarów modnych? Bynajmniej. Budową i eksportem maszyn? Nie. A może produkcją doskonałych likierów, cegieł czy fezów? Nic z tego. Biała to uboższa siostra Bielska, której największym dzisiaj, ale niezaprzeczalnym atutem jest jej historyczna, zabytkowa, nigdzie indziej niespotykana architektura. I nie mówię tu tylko o perełkach takich jak ratusz, czy wille przemysłowców, nie mówię też o prawdziwych ewenementach na skalę kraju jak choćby Kamienica pod Żabami. Mam na myśli przede wszystkim zwartą, kompleksową, wielostylową, bardziej lub mniej harmonijną zabytkową zabudowę miejską, której rodowód w wielu miejscach sięga epoki józefińskiej, a samo założenie - czasów saskich. Mam na myśli olbrzymi obszarowo konglomerat (owszem - budowli czasem zapuszczonych i zapadłych) o niepowtarzalnym klimacie peryferyjnego, przygranicznego miasta.
I właśnie ten jego charakter jest dziś mozolnie, z uporem maniaka, z zapałem godnym lepszej sprawy niszczony. Skutecznie demontowany w imię jakiejś nie do końca określonej oryginalności. W imię źle pojętego rozwoju miejskiej substancji. Co jakiś czas, to tu, to tam, realizowane są nowe projekty, które jak jakieś chore wykwity drażnią poczucie estetyki nie dlatego, że są brzydkie (choć niektóre są wręcz paskudne), ale dlatego, że na tle tego wyjątkowego miasta są jak komórki rakowe. W dodatku złośliwe, bo zaczynają się ponad miarę mnożyć. Zamiast odbudowywać oryginalną przestrzeń, która już kiedyś była zabudowana, udajemy, że nie wiemy, jak wyglądało to miasto kiedyś, i sadzimy co jakiś czas takie czy inne kwiatki, argumentując to koniecznością odciskania na mieście piętna naszej własnej epoki, przybijania pieczęci naszego pokolenia.
Można oczywiście mnożyć eufemizmy maskujące to, co w istocie się tutaj dzieje. Można powielać demagogiczne argumenty usprawiedliwiające mdłą niemoc w kwestii ratowania historycznej oryginalności, która przecież towarzyszy temu miastu od samego zarania. Prawdą jest jednak tylko to, że pogardzany od dekad i pomiatany genius loci Białej znów otrzymał solidnego kopniaka w tyłek. I będzie kopany tak długo, aż czyjeś ambicje nie zostaną zaspokojone. Chyba, że ktoś inny powie: dość.
W całej tej sprawie bardzo irytujące jest jeszcze coś. Kiedy rozmawiałem o tym nowym projekcie z pewnym czynnym zawodowo architektem, usłyszałem rzecz zgoła zdumiewającą. Otóż dowiedziałem się, że dzisiaj budynki tego typu (handlowo-usługowe) nie muszą już korespondować z historycznym tłem. Nie ma konieczności "wtapiania ich w kontekst miejsca". Że dzisiaj jest to absolutnie niepotrzebne, hamujące rozwój i w ogóle passe. Nie to było jednak najdziwniejsze. Oto już dwa zdania później ze zdziwieniem usłyszałem, że to nawet dobrze, że taki projekt powstaje, bo świetnie współgra... z nowoczesną architekturą banku, Klimczoka i restauracji "Mały Wiedeń" naprzeciwko... No ręce opadają!
Zatem nie jest prawdą, że kontekst nie ma znaczenia. Prawdą jest, że są lepsze i gorsze konteksty. I prawdą jest też, że o wyższości jednego kontekstu nad drugim nie decyduje, bynajmniej, zdrowy rozsądek.
No dobrze, ale czy jest jakieś rozwiązanie? Czy można na to coś zaradzić?
W wielu miastach istnieje zasada, aby w miejscach, które nie były wcześniej zajęte przez zabudowę w konkretnym stylu, lub w miejscach opustoszałych na przykład w wyniku działań wojennych, nie stawiać atrap udających dawne zabytki. To zasada, którą można dyskutować, ale ma ona swoje dobre strony. Dzięki temu nie powstają nibyhistoryczne maszkarony, które krajobrazowi mogą zaszkodzić bardziej niż mega-neo-moderna. Z drugiej strony dobrze byłoby, gdyby taka zasada narzucała jakiś sensowny kierunek. W Kołobrzegu, w Elblągu, w Głogowie i w kilku innych miastach Polski postawiono na retrowersję, czyli na pseudorekonstrukcję polegającą na wypełnianiu przestrzeni miasta substancją w kształcie dokładnie odpowiadającym dawnej zabudowie, ale budynkami w zupełnie nowym stylu, który tylko imituje gotyk, renesans czy barok. Efekt jest koszmarny. Starówki tych miast
przypominają jakieś groteskowe makiety, miasta z kiepskich wizualizacji. Są po prostu brzydkie. Prostacką, nieskomplikowaną brzydotą niedoróbstwa. Nie tędy droga!
Kilka lat temu rozpisano konkurs na zagospodarowanie przestrzenne Placu Wojska Polskiego. Zwycięski projekt zakładał między innymi zniwelowanie luki w północnej pierzei rynku budynkiem w stylu minimalistycznym wykorzystującym szkło, beton i metal. Projekt, mimo wygranej, nie został na szczęście zrealizowany. Mielibyśmy jedną komórkę rakową więcej. Jednak w tym samym konkursie pojawił się projekt autorstwa Krzysztofa Czyża, który wprawdzie nie zwyciężył, ale moim zdaniem jest swego rodzaju światełkiem w tunelu. Zakłada on, że ubytek w północnej pierzei rynku powinien zostać wypełniony dwiema kamienicami. Jedna z nich to dokładna replika stojącej niegdyś na drugim rynku w Białej kamienicy Rudolfa Lukasa, zastąpionej obecnie przez gigantyczne akwarium, druga to niezrealizowany, powstały w 1899 r. i dedykowany specjalnie na plac Garncarski w Bielsku, ciekawy projekt sławnego Maximiliana Fabianiego.
Projekt może się podobać, ale może i drażnić. Może zachwycać prostotą pomysłu, a może odpychać brakiem (chyba nadto fetyszyzowanej) świeżości. Jednego jednak nie można mu odebrać. Pan Czyż, zamiast kombinować z chromo-niklem, zamiast próbować wciskać w urbanistyczną pustkę koślawe retrowersje, dzikie mięso, czy inny śmieć, sięga do sprawdzonych (albo już istniejących, albo zaprojektowanych specjalnie dla tego miasta), doskonale komponujących się motywów. Wątków, które nie tylko szanują obolałą sempiternę bialskiego genius loci, ale jeszcze prostują mu skrzydła. Żadnej pseudohistoryjki, naciąganej filozofii, żadnego wydumanego kiczu, żadnej "nowej świetlanej jakości". Solidny, osadzony w swojskich klimatach pomysł czyniący wbrew urbanistycznej chorobie neomodernistów o nazwie "bo tak się teraz buduje!". Da się? Da się. (Źródło grafiki: Ośrodek Kreatywności Obywatelskiej OKO)
Zdaję sobie sprawę, że nie jest to rozwiązanie uniwersalne. Rozumiem, że nie wszędzie i nie zawsze można je zrealizować. Jestem jednak przekonany, że wszędzie tam, gdzie można, powinno się bezzwłocznie korzystać z podobnych, przyjaznych dla miejskiej substancji rozwiązań. Jeśli dysponujemy sprawdzonymi motywami, takimi, które już raz zdały egzamin, powinniśmy je zastosować. A genialne neomodernistyczne projekty młodych, świetnie się zapowiadających architektów, zdobywców nagród i splendorów, lokować poza ścisłym historycznym centrum miasta. Tam jest ich miejsce.
Klątwa Kamieńca
albo
Planowy chaos
Sierpniowy poranek nie przywitał mnie z dawna oczekiwanym chłodem, choć niebo zasnuło się warstwą chmur. Przeciwnie. Suche powietrze było jak buchający z piekarnika żar, jak pustynny powiew przynoszący zamiast ukojenia kolejne fale spiekoty. Wprawdzie słońce skryło się za obłokami, ale powietrze nie ochłodziło się ani odrobinę. A na dodatek sama okolica nie nastrajała optymistycznie.
Bo mimo wczesnoporannego, rozproszonego oświetlenia, miejsce, w którym się znalazłem w żaden sposób nie zyskało. Przeciwnie. Nawet miękkie światło poranka nie zdołało przysłonić mankamentów. Całej masy mankamentów.
Znajdowałem się w samym centrum miasta, o kilkanaście dosłownie metrów od miejsca, które przez długie stulecia było jego sercem. A jednak miałem wrażenie, jakbym znalazł się na opuszczonym po trzęsieniu ziemi i zmasakrowanym przez Talibów zapleczu warsztatu samochodowego w Radomiu. Wokół mnie wystawały z ziemi żałosne resztki miasta.
Jest dla mnie niepojęte, jak to się mogło stać, że jedna z najbardziej reprezentacyjnych ulic, istniejąca od z górą dwustu lat, będąca w dodatku jedną z dwóch najistotniejszych arterii łączących dwa brzegi, dwie krainy, uległ tak dalece degradacji; jak to się stało, że ten piękny jeszcze niedawno, wielkomiejski w swym charakterze zakątek mógł przejść tak daleką, tak zatrważającą ścieżkę destrukcji. Do dziś zachodzę w głowę, jakie decyzje na przestrzeni wieków trzeba było podjąć, a jakich zaniechać, aby osiągnąć taki obraz spustoszenia... Co ja mówię "wieków"! Na przestrzeni ostatnich dekad! Bo stan dzisiejszy jest prostą konsekwencją omawianych już na tym blogu niefrasobliwych, wynikających z braku poczucia tożsamości decyzji niegdysiejszych włodarzy naszego miasta.
Z tej perspktywy ulica wydaje się być zupełnie zwyczajna. Trochę zaniedbana, ale sprawia wrażenie, jakby swym charakterem nie odbiegała zbytnio od jej podobnych ulic wielu miast w Polsce. A to tylko pozór. Kiedyś ulica Cyniarska była ulicą naprawdę reprezentacyjną, czego niemym a mimo to wymownym świadkiem są zdradzające jeszcze resztki przeszłej świetności kamienice. Te, które cudem ocalały. Pomijając fatalny stan tych budynków, biorąc pod uwagę tylko ich (widoczny jeszcze tu i ówdzie) niezaprzeczalny architektoniczny powab, trudno uwierzyć, że ta ulica de facto właściwie nie istnieje. Pozostała tylko jedna jej strona. Jedna połowa, oszukańczy fragment, udający ulicę kikut.
Powiem szczerze: nie wierzę w zabobony i gusła, ale w tym jednym przypadku, w przypadku ulicy Cyniarskiej, a nawet szerzej, w przypadku całej okolicy centrum Białej, skłonny jestem stwierdzić, że kiedyś, dawno temu, padła ona ofiarą jakiejś okrutnej, a bezwzględnej klątwy. Nie ma chyba w naszym mieście, w ścisłym jego centrum, miejsca równie obskurnego i zapuszczonego, takiego, którego kształt ani nie nawiązuje już do bogatej historii tego miejsca, ani nawet - i to jest chyba jeszcze straszniejsze - nijak nie wróży na przyszłość. I o ile to pierwsze mogło być konsekwencją splotu wielu okoliczności, czasem zupełnie nieprzewidzianych, a czasem niemożliwych do powstrzymania, o tyle to drugie jest już sprawą, która poważnie obciąża dzisiejsze władze miasta i obnaża ich brak kompetencji, potencji i inwencji w tej sprawie.
Zagospodarowanie przestrzeni w konsekwencji zasiedlania coraz to nowych obszarów wiąże się i zawsze wiązało z konkretnym, ścisłym planowaniem. Wieki przeszłe charakteryzowały się wielkim przywiązaniem do projektowania założeń przed ich konkretyzacją. Zazwyczaj - tak jak to miało miejsce choćby w przypadku Bielska - realizowanie założenia nie odbiegało zbytnio od projektów, co widać do dziś w przestrzennym ukształtowaniu najstarszej części miasta. Zaprojektowany na bazie jednostki mierniczej zwanej sznurem rynek z przyległymi doń ulicami i działkami pod zabudowę powstał bez większych odchyleń i zaburzeń. To, co zamierzono zrealizowano niemalże w stu procentach.
Nieco odmiennie ma się sprawa w przypadku Białej. Tutaj, mimo, że mamy do czynienia z planami już nie średniowiecznymi (choć na średniowiecznych prawidłach opartymi), ale osiemnastowiecznymi, wyraźnie daje się zauważyć, że już od zarania osady coś poszło nie tak.
Jeśli przyjrzymy się powstałemu w 1723 roku rynkowi w Białej z lotu ptaka, dojdziemy do wniosku, że założenie, z jakim mamy do czynienia jest zadziwiająco nieregularne. Najbardziej "poukładane" są pierzeje wschodnia i zachodnia. Południowa zdradza dużą nieregularność - jej linia jest rozchwiana i nieciągła, natomiast pierzeja północna (w swej zachodniej części) jest przykładem kompletnego urbanistycznego chaosu. Pytanie: dlaczego?
Dlaczego projektowane centrum nowego miasta - było nie było, na miejscu dotąd niezagospodarowanym - nie zostało wzniesione z oczywistą w takim przypadku regularnością, z zachowaniem choćby pozorów planowania i zamysłu?
A może było, tylko na przestrzeni wieków, w konsekwencji burzliwych i najczęściej destrukcyjnych wydarzeń, projekty podlegały silnym modyfikacjom?
Po części tak. Ale nie do końca. Żeby jednak wyjaśnić całą rzecz musimy cofnąć się do samych początków miasta.
Osada rzemieślnicza Biała - jak wiadomo - powstała około połowy XVI wieku, a jej zalążek lokował się mniej więcej w okolicy dzisiejszej ulicy Łukowej. Biegł przez osadę międzyregionalny szlak wschód-zachód, dzięki któremu mogła ona rozwijać się dość intensywnie w oparciu o różne formy działalności (tkactwo, bielenie, hodowla, handel). Siłą rzeczy rozwój Białej mógł przebiegać raczej tylko w kierunku wschodnim, a więc od rzeki ku niezagospodarowanym obszarom należącym do Lipnika, a i to nie bez problemów. Otoczona ze wszystkich trzech stron przez grunty lipnickie Biała miała bowiem bardzo niewiele miejsca na ekspansję. Jeszcze w połowie XVII wieku wschodnia granica osady biegła przecież tylko ok. 250 metrów od rzeki Białej (mniej więcej wzdłuż dzisiejszej ulicy Dmowskiego i Komorowickiej), nie był to więc duży obszar. Nic więc dziwnego, że rozwój i ekspansja w pewnym momencie musiały ulec zahamowaniu. Stało się to nawet dość szybko. Już sto pięćdziesiąt lat po powstaniu, podupadającej z wielu powodów osadzie, straszącej opuszczonymi domami i chylącymi się ku upadkowi gospodarstwami, groziła całkowita zagłada.
Na prośbę starosty lipnickiego, Jakuba Zygmunta Rybińskiego, król August II wystawił przywilej lokacyjny, na podstawie którego osada Biała stała się miastem. Uczyniono to właściwie tylko w celu ratowania wsi, która mimo wszystko miała potencjał i która mogła stać się w przyszłości konkurentem gospodarczym dla sąsiedniego Bielska.
Założenie, które powstało w wyniku przywileju, na prawie magdeburskim, w wersji prawa chełmińskiego, miało mieć charakter "wielkomiejski" i jako takie wymagało porządnego zorganizowania planistycznego, technicznego i urbanistycznego. Istnieją przesłanki, że centrum tego planu zostało umiejscowione dokładnie tam, gdzie wcześniej istniał rzekomy drugi (po mięsnym) targ w osadzie, czyli w miejscu dzisiejszego placu Wojska Polskiego. Dowodów na istnienie wcześniej targowiska w tym miejscu brak, jednak w 1723 właśnie tutaj wytyczono centrum nowego królewskiego miasta.
Uważnego obserwatora zdziwi zapewne, że plan ten ma bardzo średniowieczne cechy. W istocie. Oparty na łokciu krakowskim układ urbanistyczny zastosowany w przypadku Białej ma wybitnie średniowieczną proweniencję. Czworokątny rynek, przylegające do niego z czterech stron działki pod zabudowę i wybiegające z rynku ulice wozowe idealnie oddają charakter miast lokowanych od wieków.
Oto zaczerpnięty z trzeciego tomu "Bielsko-Bialskich studiów muzealnych" schemat przedstawiający analizę modularnego rozplanowania lokacyjnego z 1723 roku autorstwa Bogusława Krasnowolskiego. Przyjrzawszy się dokładnie planowi, można zauważyć spore różnice pomiędzy nim a rzeczywistością. Skąd się wzięły? Pomijając takie oczywiste zmiany, jak brak ratusza (który stał w północnej części placu - na planie oznaczony literką R - a który zburzono w 1827 roku), czy fakt, że w projekcie brakuje ulicy Cyniarskiej, bo ta została przebita całe dekady później - mamy tu kilka ciekawszych problemów.
Powtórzmy więc: o ile północny, wschodni i zachodni moduł zabudowy zostały w miarę dokładnie odwzorowane w rzeczywistości, o tyle w południowym coś zazgrzytało. Nic tu się nie zgadza. Linia pierzei faluje jakby była wytyczana przez pijanego mierniczego, uliczki miedzuchowe nie pojawiły się w realu w ogóle, nie licząc dzisiejszej ul. Ratuszowej, która biegnie przez sam środek południowego modułu, przez co trudno dopatrzyć się w niej choćby śladów drogi wozowej; cały zaś południowo-wschodni blok zabudowy wytyczony został... w korycie Niwki.
To ciekawe. I daje do myślenia. Dlaczego wytyczany od podstaw plan zabudowy, zamiast uwzględniać topografię, czyni jej wbrew, stając się jednocześnie planem wybrakowanym, nieidealnym? Czy już w trakcie wytyczania tego planu musiano uwzględnić jakieś istotne czynniki, które zniweczyły jego doskonałość? Czy projekt musiał się do czegoś stosować, poświęcając tym samym regularność południowej pierzei?
Pierwsze, co się nasuwa, to trakt Wiedeń - Lwów. To on mógł być powodem, dla którego całą koncepcję lokacyjną trzeba było dostosować do jego przebiegu. Jeśli rzeczywiście ta arcyważna arteria miała stać się bazą dla wytyczenia północnej pierzei rynku, siłą rzeczy południowo-zachodni wierzchołek miejskiego modułu musiał stać się "niezabudowalny", bo wypadał dokładnie w korycie potoku. Tak mogło być istotnie, ale mnie ta wersja wypadków nie przekonuje. Szosa Cesarska powstała dużo później, zaś poprzedni trakt, nie miał chyba wystarczajacego statusu, aby podporządkowywać mu wszystkie inne przedsięwzięcia. Droga to nie świętość, można ją zmienić, a jeśli jej przebieg miałby negatywnie zaważyć na przyszłych, niezwykle ważnych przedsięwzięciach, takich jak lokacja królewskiego miasta - nawet trzeba. I jestem pewien, że zrobionoby to. Dlaczego więc tak się nie stało?
Nie byłbym sobą, gdybym nie przypomniał prezentowanej niedawno teorii o innym przebiegu Niwki, która to teoria całkiem zgrabnie wpisuje się w omawiany dziś temat. Co sprawiło, że doskonały plan przestrzenny z równymi modułami, przejrzystym układem ulic i równomierną zabudową wyrodził się już na wstępie tak bardzo, że jego forma, już od samego początku była swoją własną karykaturą. Co zmusiło mierniczych i planistów do tak absurdalnego założenia wśród - wydawałoby się - hektarów wolnego miejsca? Wystarczyło tylko obrócić w terenie cały projekt o kilkanaście stopni aby zmieścić się z wszystkimi modułami, ulicami i drogami. Wystarczyło dosłownie kilkanaście metrów, aby cały południowy moduł miasta zmieścił się pomiędzy placem a Niwką, która - kiedy patrzymy na miasto z góry - sprawia wrażenie, jakby znalazła się tam zupełnie przypadkiem, krzyżując wszelkie plany i całe założenie. Cóż... Będę może nudny, ale nie potrafię dla takiego obrotu rzeczy znaleźć innego wytłumaczenia jak tylko, że... Niwka naprawdę znalazła się tam przypadkiem.
Bo może istotnie w 1723 roku, kiedy wytyczano nowe miasto, Niwka płynęła innym, zupełnie w zabudowę nieingerującym korytem (proszę zauważyć, że na powyższym planie modularnym wschodnia strefa zabudowy nawet nie dotyka ulicy Komorowickiej, czyli owego hipotetycznego, domniemanego koryta potoku). Czy nie dlatego właśnie plan zabudowy wypadł z naszego punktu widzenia tak fatalnie. Czy nie dlatego, że może jeszcze w 1723 roku Niwka wcale nie stanowiła żadnej przeszkody i dlatego plan rozmierzenia lokacyjnego zakładał, że na południu spokojnie będzie można się pobudować? Ha! Zadajmy więc pytanie: dlaczego linia dzisiejszej ulicy Komorowieckiej była taką świętością, której plan zabudowy nie śmiał naruszać? Dlaczego projekt infrastruktury miejskiej sprawia wrażenie, jakby został wciśnięty pomiędzy ulicę Łukową, a Komorowicką.
Odpowiedź może być bardzo prosta. W latach dwudziestych osiemnastego wieku, inicjator nadania osadzie praw miejskich - Starosta Jakub Zygmunt Rybiński - w sposób absolutnie beztroski zaniedbał rzecz dla rozwoju królewskiego miasta najbardziej zasadniczą - przestrzeń. Niezbędną do rozrostu, konieczną do oczywistego w takich sytuacjach ożywienia gospodarczego. A przecież to właśnie rozwój był - jak się uważa - głównym powodem, dla którego starosta w ogóle zdecydował się na ten dość ryzykowny lokacyjny krok. To on miał zapobiec kompletnej ruinie osady i nie dopuścić do opuszczenia jej przez popadłych w nędzę rzemieślników. Z takiej perspektywy postępowanie starosty wydaje się być jakimś nie do końca przemyślanym działaniem, albo wręcz przeciwnie - planem z gatunku tych minimalistycznych.
Jakie to miało konsekwencje? Dość znaczące. Brak ziemi pod rozwój miasta sprawił, że zabrakło jej na porządny, konkretny, wielkomiejski projekt. Granica z Lipnikiem biegła bardzo blisko samego centralnego placu, wzdłuż dzisiejszej ulicy Komorowickiej. Wciśnięcie więc placu z prawdziwego zdarzenia było zwyczajną niemożliwością.
No tak. Zgoda. Ten argument ma swoje mocne podstawy. Granice były, są i pewnie będą świętością. Jestem w stanie go przyjąć, jestem nawet w stanie pominąć milczeniem interesującą przecież kwestię daleko idących zaniechań starosty Rybińskiego i jego niezbyt aktywnego działania na rzecz poszerzenia bialskich terenów - co przecież byłoby rzeczą w sytuacji lokacyjnej oczywistą. W porządku. Jednak w mojej krnąbrnej głowie nadal coś buntuje się przeciwko takiemu prostemu postawieniu sprawy. No bo w odpowiedzi na "argument graniczny" znów pada pytanie: a dlaczego granica pomiędzy Białą a Lipnikiem biegła właśnie tędy? Nie dwadzieścia kroków na wschód, nie trzydzieści na zachód, tylko tu? Dlaczego akurat wzdłuż ulicy, której wówczas jeszcze nie było, a która pojawi się dopiero za lat kilkadziesiąt? Czy nie dlatego, że granice zazwyczaj wytyczano wzdłuż naturalnych granic geograficznych i geomorfologicznych? Czy nie dlatego, że tam po prostu płynął potok, na którym wytyczono granice tenuty?
Zostawmy teorię. Mądrzejsi ode mnie stoją na stanowisku, że to niemożliwe, więc spuśćmy dziś na ten problem zasłonę milczenia i wracajmy do "ad remu". Przyjrzymy się północnej pierzei rynku. Po najstarszym ratuszu śladu - rzecz jasna - nie ma. Nie ma także śladu po wielu innych budynkach. To dlatego północno-zachodnia pierzeja jawi się szczególnie upiornie. Wprawdzie jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym w miejscu łysego dziś placu stały dwie budowle, po których ślad zaginął. Wprawdzie ulica Cyniarska była jeszcze ulicą, a nie jakimś urbanistycznym qui pro quo, ale tak naprawdę każdy rozsądnie myślący mieszkaniec miasta, nawet ten, który przywykł już do tego fatalnego widoku z "Klimczokiem" w tle, musi uznać ten stan rzeczy za jakieś horrendalne nieporozumienie. Tak nie może i nie powinien wyglądać reprezentacyjny plac miasta.
Ta część placu nie ma szczęścia. Istnieje bardzo niewiele ujęć prezentujących tę pierzeję, a także wylot ulicy Cyniarskiej. Są to tylko i wyłącznie zdjęcia wykonane prywatnie, bo pocztówki nie ma ani jednej. Literalnie! Na nielicznych fotografiach, tak jak na tej powyżej, dostrzec można - uchwycone niejako przypadkiem - kamieniczki, które odeszły w niebyt, tak jakby nigdy ich nie było. A przecież istniały. I mieszkali w nich ludzie. I pracowali. Świadczy o tym całkiem przekonująca reklama wizualna na frontonie jednej z rzeczonych kamienic. Można sądzić, że handel ceratą i linoleum był całkiem intratnym zajęciem.
Ta fotografia, wykonana przez pana Mieczysława Tomiczka w latach 80-tych, w jakiś sposób wyjaśnia, dlaczego wylot ulicy Cyniarskiej na Rynek był tak rzadko fotografowany, a jeśli już, to tylko jego wschodnia flanka. Dla reprezentacyjnego placu miasta taki zapuszczony domek, będący pozostałością po dawnej epoce mieszczan-drobnych przedsiębiorców nie był czymś, czym chcianoby się chwalić. Dlatego też najpierw skutecznie omijano ten fragment miasta w ikonografii, a potem równie skutecznie zlikwidowano problem buldożerami. Wraz z całą okolicą. Inna rzecz, że - w odróżnieniu od kultywowanej w PRL-u niechęci do małomiasteczkowej architektury - dziś nawet taka budowla (odpowiednio odnowiona, rzecz jasna) mogłaby uchodzić za atrakcyjną. A na pewno byłaby stokroć lepszym rozwiązaniem od pustej dziury z widokiem na DH Klimczok.
Spośród czterech pierzei wschodnia i zachodnia pozostały nam w spadku po poprzednich pokoleniach w stanie dużo lepszym od pozostałych. Miejscami ich zabudowa ma swoją nieprzerwaną historię od samego początku istnienia miasta.
A jednak - patrząc na dzieje tego miejsca - trudno oprzeć się wrażeniu, że właśnie ten zbieg ulic, Rynek w Białej, ten najstarszy fragment miasta nigdy nie miał do planowej zabudowy szczęścia. Zawsze, odkąd tylko powstał, coś przeszkadzało mu w zorganizowanym wzroście, w harmonijnym rozwoju.
I - szczerze mówiąc - nie ma znaczenia, czy to planowe działanie, brak potencji władz miasta na przestrzeni wieków, począwszy od starosty Rybińskiego, na dzisiejszych włodarzach skończywszy, wpływ domniemanych zmian geomorfologicznych, czy też może owa wydumana klątwa Kamieńca. Fakt pozostaje faktem. I widoczny jest jak na dłoni do dziś. Ba! Dzisiaj widoczny jest szczególnie.
Starosta Rybiński, lokując miasto, borykał się z wieloma przeciwnościami i ograniczeniami skutecznie tłumiącymi i opóźniającymi rozwój Białej. Mimo to ówczesnym udało się wyrwać z marazmu i pokonać przeciwności, w przeciągu kilku dekad wyprowadzając miasteczko na drogę ku lepszej przyszłości. Zabrzmi to może gorzko, ale kiedy patrzę dziś na takie smutne obrazki, jak ten powyżej, boli mnie serce i coraz częściej opadają mnie poważne wątpliwości, czy komukolwiek jeszcze zależy na tym zapomnianym i zagubionym w przestrzeni miejscu...
Urlop
Albo
niewątpliwe walory poznawcze
Wydawać by się mogło, że urlop na łonie natury ma tylko dobre strony. Luz, odpoczynek, cisza, spokój... Banał.
Ale wiadomo, że ma też i strony złe. Tak, mam na myśli te tony papierów spiętrzonych na biurku, straszących po powrocie do pracy. Niejeden z nas to zna...
Okazuje się jednak, że taki urlop ma jeszcze inne oblicze, nie do końca zbadane. W moim przypadku tak właśnie było - zupełnie niechcący udało mi się takie oblicze odnaleźć. Oblicze poznawcze. I nie chodzi, bynajmniej, o pouczające niewątpliwie wizyty w napotkanych na trasie urlopowych wojaży muzeach. Myślę o czymś bardziej ekstremalnym. O pięciu stopniach w skali Beauforta, o przeciekającej łodzi; o burzy nad wodą, złośliwych kamieniach dybiących na miecz i ster pod jej powierzchnią; o grzywaczach, trzcinach, żwirze. I przymusowym lądowaniu na dziko.
Taka tam przygoda...
Ale to właśnie wtedy, w tej feralnej, wieczornej godzinie, wyrzucony przez złośliwe fale na brzeg, pozbawiony śpiwora, materaca, kolacji w przyjaznej marinie, zmarznięty, zmoknięty, pokąsany przez komary, czując na plecach nienawistny oddech kretów, wilków i niedźwiedzi czyhających na mój fałszywy ruch, właśnie wtedy zrozumiałem, że mimo urlopu, mimo letniej pory, mimo pełnego wyluzowania, akurat tego wieczora, na tym zimnym bezludnym brzegu... przydałaby się chociaż namiastka cywilizacji. Ot, choćby maleńki ogienek. Ja nie mówię: ognisko! Broń Boże. Ot, nikły płomyk, rozpraszający mroki nocy. Ot mały szałasik chroniący przed deszczem i wkurzającymi przedstawicielami gromady insecta. A jeśli do tego w dłoni pojawiłby się jeszcze jakiś kijek z pieczoną rybką na końcu, a na deser kilka jagód... Toż to byłby raj!
Właściwie wiele czasu nie potrzebowałem, żeby taki raj uskutecznić. Rozpalić ogień umiem, paliwa doń wokół mnóstwo, choć trochę mokre. Stary bom-tent robił za szałas, leszczynowy kijek za rożen... Poradziłem sobie.
Oczami wyobraźni widziałem już nawet chatkę z sosnowych bali na brzegu, spiżarnię zasobną w zapasy, opodal dom szkutnika (przecież musiałem naprawić łódź!), dalej kuchnię, kuźnię, punkt zbytu (wyspecjalizowanie się w produkcji haczyków na ryby, czy ekologicznych lin z sitowia to całkiem dobry pomysł na biznes), wreszcie jakąś przestronną świetlicę na spotkania, nieco dalej przystań, plażę z promenadą, a tuż za moją chatą, wydzielony z fragmentu lasu park. Wysypywane żwirem, a gdzieniegdzie brukowane alejki między porządnymi, murowanymi domami, które niespodziewanie wyrosły w miejscu chat. Gdzieś między pniami drzew prześwituje ratuszowa wieża, pobłyskuje hełm niewielkiego kościółka, a z oddali dociera do mnie jednostajny stukot kół zatrzymującego się na niedalekiej stacji pociągu...
A potem się obudziłem.
__________________________________________________________________________________________________
Miasto to twór. Od początku do końca sztuczny. Wymierzony, wytyczony, wydobyty z nieistnienia, utworzony z chaosu stan trwania, powołany przez ludzi rzutkich, energicznych, pełnych pomysłów i celów. Miasto to opoka. Miasto to zakreślona linią murów, kamienic i dróg szybkiego ruchu ucieczka od niepewności. Od nieuchronności pór roku, od zmienności aury i jej kaprysów. To twierdza. Chroniąca przed niepewnością jutra. To enklawa spokoju, bezpieczeństwa i normalności. Ale i odpoczynku po codziennych zmaganiach.
Nic w tym dziwnego, że przerażeni tubylcy próbują budować wokół siebie zorganizowaną i przytulną przestrzeń odgradzając się od nieprzyjaznej, choć czasem przynoszącej korzyść natury. Nic w tym zdrożnego. Jeśli tylko mają wystarczająco dużo energii, inteligencji i wiedzy...
I dobrze, jeśli ta budowa postępuje w planowy, zorganizowany, ściśle wytyczony sposób (cóż, przecież tylko wtedy ma to sens). I dobrze, jeśli planów nic nie pokrzyżuje, a miasto pnie się w górę i pięknieje z każdą chwilą.
A jednak...
Nie zawsze jest tak kolorowo. Nie wszystko idzie zgodnie z planem. Bywa, że drobiazgowe, skrupulatne plany zwyczajnie biorą w łeb, założone cele zamiast przybliżać, oddalają się coraz bardziej, a realia wokół nas skrzeczą coraz głośniej i uwierają z coraz większą siłą.
I o tym traktować będzie jutrzejszy, raczej pesymistyczny wpis.
Zapraszam.
Informacje:

przybysz z daleka, do tego stopnia zakochany w dwumieście, że uczynił je swoim własnym. I swoich dzieci.
Niedokształcony podróżnik po miejscach, epokach, marzeniach i złudzeniach...
Zapatrzony w to, czego nie widać na pierwszy rzut oka, oddany bez reszty przywoływaniu form minionych...
Archiwum:
2019
2018
2017
2016
» październik (2)
» wrzesień (2)
» lipiec (4)
» czerwiec (3)
» maj (3)
» kwiecień (1)
» marzec (2)
» luty (2)
» styczeń (4)
2015
» listopad (4)
» październik (4)
» wrzesień (2)
» sierpień (3)
» czerwiec (1)
» maj (4)
» kwiecień (2)
» marzec (1)
» luty (3)
2014
» listopad (1)
» październik (2)
» wrzesień (1)
» czerwiec (1)
» kwiecień (2)
» marzec (2)
» luty (2)
2013
2012
Ostatnie komentarze
Witam cie pani Anno czy chodzi o Ewald Gerlach? Edek?
Schade. Sehr schlechte Übersetzung
Mein Großvater hat eine Gerlach vor den Russen versteckt.
Reklama:
Statystyki bloga:
Wyświetleń: | 325895 |
Newsów: | 93 |
Komentarzy: | 355 |